Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Syców: Biega i walczy z nowotworami

Dawid Samulski
Zaczynam wierzyć, że żyję tylko dlatego, bo biegam – przyznaje sycowski maratończyk Jan Poniecki, który walczy aż z dwoma nowotworami. Od lat kieruje się własną maksymą, która brzmi: „Czy ty przede mną, czy ja przed tobą, ważne, abym wygrał z samym sobą”.

Swoją przygodę z bieganiem rozpoczął typowo, od noworocznego postanowienia, jakim było zrzucenie paru zbędnych kilogramów. Z 2000/2001 r. spędzał sylwestra w Plonie i to był ostatni dzień, w którym ważył 90 kg. – Z trudem dopinałem się wówczas w swe garnitury, taka beczka byłem – przyznaje.
Nazajutrz, w śnieżycy i w siarczystym mrozie, odziany w gruby dres, stał na długim polnym dukcie gotowy biegania. Raz szedł, raz truchtał, ale już w kwietniu pokonał 1500 m bez żadnego przystanku na odpoczynek. Od tego momentu nabrał przekonania, że z biegania nie zrezygnuje już nigdy, bo stało się jego sposobem na życie. Po raz pierwszy postanowił sobie również, że spróbuje swoich sił w maratonie, czyli na morderczym dystansie 42 km 195 m, do czego zachęcał go kolega Józef Gręda. Aby tego dokonać, niemal drastycznie ograniczył jedzenie, zaś całkowicie wyeliminował nocne podjadanie. Jeszcze tego samego roku zaliczył swój pierwszy oficjalny bieg po asfalcie, 10-kilometrowy klasyk w Twardogórze. Z techniką był wtedy na bakier i o tzw. kocim stylu nawet nie słyszał. – Dopiero Zenek Sonnek wziął mnie na bok, tłumacząc, że człapię jak nastolatek, a powinienem biegać z pięty, po cichu i płasko – wspomina. Skutkiem nieprawidłowego biegania nad Skorynią były zakwasy, doskwierające mu do tego stopnia, że, gdy usiadł w samochodzie, to nie mógł się później podnieść.
Szybko wyciągnął jednak wnioski z własnych błędów i w kwietniu 2002 r. we Wrocławiu ukończył pierwszy maraton. Nie przyszło mu to łatwo, bo z wypadającym dyskiem, ale czas 4 godz. 7 min w zupełności go satysfakcjonował.
Chcąc poprawić ten rezultat, zaczął biegać codziennie, czym u siebie w Ślizowie wzbudzał spore zainteresowanie. – Wziąłbyś się, k..., lepiej do roboty – bywało, że słyszał szyderstwa. Swoją pasją szybko zaraził też miejscowe dzieci, które zabierał ze sobą na zawody przez niemal okrągły rok. Ich radość ze zwycięstwa dawała mu największą satysfakcję, była najlepszą formą podziękowań.
W 2005 r. poczuł, że coś mu narasta pod pachą, więc pojechał to wyciąć, będąc przekonany, że ma do czynienia ze zwykłym tłuszczakiem, których miał na ciele pełno. Narośl była wielkości jajka i sino-czarnego, jak kaczy żołądek, koloru. O tym, że jest to groźny chłonniak dowiedział się Wigilię, której nie zapomni do końca życia. – Byłem zdziwiony, bo przecież czułem się świetnie – nie mógł uwierzyć.
Pierwszą swą chemię Jan Poniecki brał przez pół roku, ale nie położył się nawet na dzień - normalnie funkcjonował, ciągle biegając. Wypadły mu włosy, a że przyjmował 10 sterydów dziennie, napuchł do tego stopnia, że ludzie nie poznawali go na ulicy. Wiara w zwycięstwo w walce z rakiem ciągle w nim jeszcze drzemała, ale podłamał się całkowicie, gdy od lekarki usłyszał, że chemię trzeba będzie powtórzyć. Dziś przyznaje, że chodziły mu wówczas po głowie różne, także te głupie, myśli. – Może lepiej będzie z tego świata już odejść – przez chwilę się zastanawiał.
Drugą, trwającą nieco dłużej, serię chemii zniósł już znacznie gorzej, zaczął wymiotować, ale znów nie położył się nawet na godzinę. Przeszedł serię kontrolnych badań, których wyniki okazały się dla niego łaskawe. – Zabiegałem tego chłonniaka – żartował dwa lata temu, podczas konsultacji ze swoją lekarką. Żegnając się z nią, pokazał jej jednak na prawym ramieniu kolejne wybrzuszenie, które narosło mu w ciągu trzech miesięcy. Zachowywał spokój, bo znów myślał, że to następny tłuszczak. Niestety, podczas wycinania okazało się, że to liposarkoma, czyli mięsak tkanek miękkich, mogący mieć przerzuty na kości, kręgosłup i płuca. U Jana Ponieckiego przerzutów nie stwierdzono, ale nie na żarty przestraszył się, kiedy wyczytał, że w 2009 r. na liposarkomę chorowało w Polsce 333 mężczyzn, z czego 130 zmarło. Mięsaka mu wycięto, ale tylko dlatego, że uprawia sport i ma silne, rozwinięte mięśnie, po operacji nie ma bezwładnej ręki.
Teraz musi być pod ciągłą kontrolą, ale wciąż nie ma pewności, czy tłuszczaki, które ciągle mu narastają, nie zamienią się kiedyś w chłonniaki albo mięsaki. Nawet specjaliści tego nie wiedzą. Jest jednak dobrej myśli, więc oprócz biegania jeździ na rolkach, rowerze i nartach, na których w zeszłą niedzielę ukończył Biega Gwarków. Ze sportu Jan Poniecki czerpie dziś tę samą radość, co kiedyś z muzyki. Jako saksofonista, klarnecista, gitarzysta i wokalista przez wiele lat grał na weselach, m.in. z Kazimierzem Cichoniem. Sport daje mu jednak coś więcej niż muzyka: – Biegam, by żyć, żyję dzięki biegom – pan Janek nie ma żadnych wątpliwości.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sycow.naszemiasto.pl Nasze Miasto