Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Korespondencja z Kijowa. Codziennie zgłaszają się setki, młodzi, starzy, ojcowie z synami, matki, córki. Chcą bronić ojczyzny

Marcin Mamoń
Marcin Mamoń
Ukraińscy ochotnicy z bronią
Ukraińscy ochotnicy z bronią Fot. Konrad Fałęcki / Gazeta Polska
Stolica Kijowa powoli zamienia się w twierdzę. Ludzi z bronią i żółtymi opaskami jest w Kijowie coraz więcej. Codziennie zgłaszają się setki, młodzi, starzy, ojcowie z synami, są też matki, córki. Wystarczy napisać na zwykłej kartce długopisem: kim się jest, podać telefon, adres i - co ważne - opisać swoje doświadczenie bojowe czy inne przydatne umiejętności na wojnie. Potem dostają telefon zwykle o przyjęciu do struktur samoobrony, dostają broń. I ruszają, by bronić Ojczyzny.

Z Kijowa wciąż można wyjechać, ale też wjechać do miasta. Wkrótce to się może jednak zmienić. Wojska rosyjskie zbliżają się do stolicy Ukrainy. Walki toczą się już na przedmieściach metropolii m.in. w okolicach miejscowości Borodianka, Bucza, w okolicach lotniska Hostomel. Rosyjski blitzkrieg się nie udał i w piątym dniu wojny Rosjanie – jak się wydaje - szykują się do oblężenia stolicy Ukrainy. To oznacza gigantyczne zniszczenia, śmierć tysięcy cywilów i żołnierzy po obu stronach. W Kijowie zaczyna brakować żywności. Pojawiły się również informacje, że lada moment zaczną się problemy z wodą.

Znów zawyły syreny i znowu trzeba się schować. Tym razem iskander, rosyjska balistyczna rakieta trafiła w stację radarową po drugiej stronie miasta daleko od miejsca, gdzie mieszkam. Potem biły grady. Lawina dźwięku, jednostajny grzmot trwający dobrą chwilę. Jakiś czas potem suchy i charakterystyczny grzechot serii z kałasznikowów. To znak, że walczą niedaleko od nas. Dźwięki wojny. Z czasem nie robią specjalnego wrażenia, rozpoznajesz je. Dopiero gdy są bardzo blisko zaczynają niepokoić. My wciąż znajdujemy się w przedziwnej oazie ciszy, która daje złudne może poczucie bezpieczeństwa, że na tych kilkuset czy kilku tysiącach metrów kwadratowych na których jesteś nic złego się nie wydarzy. Stoi na nich blok, gdzie teraz w czasie wojny mieszka może 200 osób może trochę więcej. Większość uciekła na zachód kraju, do znajomych i krewnych albo do Polski. Dzielnica Niwki, płn. zachodni Kijów.

Maks przynosi siatkę pełną butelek po whisky, wódce i koniakach. Te nadają się najbardziej. Do butelek najpierw trafia rozdrobniony styropian, dalej trochę benzyny, w końcu czarny jak smoła olej silnikowy. I jeszcze lont - kawałek materiału i korkowa zatyczka. Gotowe. Kolejne koktajle Mołotowa trafiają do kątów przy każdej z klatek schodowych. Butelki z benzyną nie zniszczą czołgu, ale na stare wozy bojowe produkowane jeszcze za sowietów, których wciąż używa rosyjska armia powinny wystarczyć.

Kontakt utrzymują ze sobą na wspólnym dla nich czacie, popularnej w świecie rosyjskojęzycznym aplikacji Telegram. Przydaje się do wyznaczenia wart nocnych. Bo choć trwa godzina policyjna i na zewnątrz nie ma żywego ducha, to właśnie nocą dochodzi tutaj bliski dźwięk z informacją, że w życiu mieszkańców bloku wszystko się zmieniło. Strzelają z kałasznikowów, gdzieś za rogiem ulicy. To jeszcze nie ten moment, kiedy rosyjskie wojska wkraczają do stolicy. Gdzieś w pobliżu trwa walka z dywersantami przysłanymi do Kijowa, którzy mają - jak chcą media – rozkaz i cel, by zabić prezydenta Ukrainy, a może też mera miasta słynnego boksera Witalija Kliczkę. Prawdopodobnie jednak ich celem było opanowanie głównych budynków rządowych, oznaczenie niewidocznymi dla oka fluoroscencyjnymi znakami celów dla rakiet czy odpowiednich miejsc lądowania desantu. Przygotować głównym siłom łatwe - jak początkowo sądzono - zajęcie miasta.

Kijów opanowała dywersyjna gorączka. Media mówią nawet o 400 dywersantach głównie z tzw. Grupy Wagnera, kontrolowanej przez służby rosyjskie prywatnej armii najemników rzucanych do boju w krajach, gdzie Rosja udaje, że nie prowadzi wojny: Libia, Republika Środkowej Afryki, czy choćby Donbas, albo tam, gdzie prowadzi ją oficjalnie jak w Syrii, gdzie dzięki Wagnerowcom oficjalnie Rosjanie nie ponoszą wielu strat, bo ich nie wpisuje się w rejestr zabitych.

Armia Rosyjska wciąż nie może dojść do Kijowa. Codziennie wprawdzie słychać o kolejnych kolumnach wojskowych zbliżających się do Kijowa jednak żadna z nich nie może przebić się do rogatek miasta. Nie pozwalają na to ukraińscy żołnierze broniący przedmieść stolicy.

Czwartego dnia wojny, w sobotę wieczorem władze wprowadziły godzinę policyjną aż do poniedziałku rano. Wszystko po to, by łatwiej było dopaść rosyjskich najemników tzw. Wagnerowców. Kilometr od miejsca, gdzie mieszkamy widać po nich ślady. Spalone pojazdy wojskowe i podziurawiony jak sito autobus.

Ulice od sobotniego popołudnia aż do poniedziałkowego poranku wyraźnie się zmieniły. Wyrosły w całym mieście posterunki, tutaj zwane “blok postami”. Pojawiły się worki z piaskiem, betonowe zapory, a czasem drogę dojazdową do komendantur wojennych czy Obrony Terytorialnej przegradzają ustawione na całej szerokości jezdni duże ciężarówki.

Przejście czy przejechanie samochodem przez miasto nie jest proste, szczególnie dla dziennikarza. Nie wolno niczego fotografować. Nie tylko posterunków czy obiektów wojskowych, co jest zupełnie zrozumiałe. Fotografować może przecież tylko szpieg, a jeśli jeszcze dodamy, że każdego bloku, ulicy, skrzyżowania pilnują uzbrojeni cywile, ochotnicy, to zaczyna być gęsto. Ale nawet jeśli wydawać by się mogło, że nikt nie pilnuje zawsze znajdzie się ktoś, kto widzi, a to z samochodu a to zza drzewa czy z okien. Zwykli ludzie, kiedy widzą kogoś podejrzanego, łapią go, zastraszają, czasem biją i dzwonią na policję. Uzbrojeni po zęby, w czarnych mundurach funkcjonariusze policji są bardzo brutalni i agresywni. Taka procedura czy zalecenia, ale i nerwy. Dają wyraźnie do zrozumienia, że nie wierzą ci i "wiedzą kim jesteś naprawdę". Słyszę, jak raportują przez telefon do centrali, że jadą z ludźmi jedynie podającymi się za dziennikarzy.

Nasunięty na głowę kaptur, ręce na ścianie, szeroko rozstawione nogi. Nie wolno poruszyć ręką, nogą nawet drgnąć. Gdy mówię coś jednemu z tych najbardziej agresywnych momentalnie ląduje w błocie, przyciskany do ziemi przez dwóch z nich. Każą klękać. Ręce do tyłu, kajdanki na dłoniach. Czuje jak jednemu z nich, który trzyma mnie za kark cała ręka chodzi. Policjant drży z emocji i nerwów. Dyskusja nie ma sensu. To nie jest czas na rozmowy ani pytania. Dopiero w środku budynku, w komisariacie po dokładnym przeszukaniu, sprawdzeniu paszportów, legitymacji dziennikarskich stajemy się przyjaciółmi.

Bardzo pomógł język polski. Słyszą, że Polak i sprawdzają od razu czy mówię po polsku. Napięcie trochę spada, bo to pierwszy dowód w śledztwie, że nie jestem dywersantem. Przydaje się też ślad w Internecie, że dziennikarz, że pisał artykuły. Robi duże wrażenie obecność na Wikipedii.

W nocy społeczność bloku, którą nagle zjednoczyła wojna, wystawia warty. Marsz dookoła bloku. Jedno kółko drugie, trzecie, czasem czwarte. W ciągu godziny nie będzie ich więcej.

Na wartę chodzę zwykle z Maksem. Pytam o nazwisko odpowiada: Doktor. Ma 39 lat, kilka dyplomów z medycyny, w tym lekarza wojennego. On jednak leczy ludzi inaczej niż koledzy ze studiów. Podróżował dużo po świecie m.in. do Amazonii, Peru, Boliwii. Dostąpił tam inicjacji, która - jak przyznał - trwała 4,5 dnia. Poznał wiele szamańskich tajemnic w tym znane ludom Amazonii sposoby terapii grzybami. Dzisiaj - jak mówi - nie leczy chorób, a cały organizm. Wśród jego pacjentów są autystyczne dzieci. Podaje im zioła, które sam produkuje, proszki czy mikstury pozyskiwane z grzybów. Wśród nich jest czerwony muchomor, ale też halucynogenne grzybki występujące na całym świecie także na Ukrainie czy w Polsce.

Chodzimy wokół kwartału. Cisza. “Słyszysz?” Pyta Maks. Ale ja nic nie słyszę. “Posłuchaj uważniej” - mówi. To samo. “PVO (artyleria przeciwlotnicza – red.) strzela” - mówi wcale nie zaskoczony, że ja niczego nie słyszę. I nagle kilka, kilkanaście sekund później zaczynają strzelać. Niemal z bliska i bardzo głośno. To samo się powtarza, gdy zaczną strzelać grady, czy cokolwiek innego. Maks w niepojęty dla mnie sposób słyszy szybciej, bo trudno mi uwierzyć, że słyszy coś zanim to się wydarzy, a tu, zanim zaczną strzelać.

Do wojny jest przygotowany; ma turecki shotgun z nabojami dużego kalibru, żółtą opaskę na ramieniu, proste ID dla wszystkich którzy są po stronie Ukrainy. Żółty to jeden z kolorów narodowych Ukrainy. Teraz żółty znaczy “swój”. Żółta opaska ma jednocześnie wyróżniać tych, którzy wzięli na siebie obowiązki obrony bloku czy skrzyżowania. Pierwszej nocy nosiliśmy opaski na lewym ramieniu. To się zmieniło, kiedy wyszliśmy na ulicę. Od razu ktoś nas zatrzymał. Cywil z karabinem patrolujący ulicę. Wyróżnialiśmy się, bo - jak się okazało - opaskę należy nosić na prawym, a nie na lewym ramieniu. Mogło się to bardzo źle skończyć.

Ludzi z bronią i żółtymi opaskami w Kijowie jest coraz więcej. Codziennie zgłaszają się setki, młodzi, starzy, ojcowie z synami, są też matki, córki. Wystarczy się zgłosić, napisać na zwykłej kartce długopisem: kim się jest podać telefon, adres i - co ważne - opisać swoje doświadczenie bojowe czy inne przydatne umiejętności na wojnie. Potem dostają telefon zwykle o przyjęciu do struktur samoobrony, dostają broń. W samym Kijowie rozdano już 28 tysięcy kałasznikowów. Pod warunkiem wstąpienia do oddziałów broniących ojczyzny władze Ukrainy zwolniły nawet więźniów.

Zimno, temperatura spadła do –3 stopni, pada śnieg. W nieogrzewanych piwnicach bloku, gdzie koczuje kilkadziesiąt osób, niewiele jest cieplej. Śpią tam ci wszyscy, którzy tutaj utknęli. Teraz nie mogą wrócić do miejscowości, gdzie dotarli Rosjanie. Przyjechali do Kijowa, cztery, pięć a może więcej dni temu, odwiedzić rodzinę, znajomych albo załatwić urzędowe czy biznesowe sprawach. I nagle wojna. Droga do domu stała się dla nich trudna i zbyt niebezpieczna. Zostali więc tutaj.

- Niezrozumiała ta wojna - mówi nagle Maks. Na ch... ta wojna? - pyta bardzo wprost.

Słowo to, nie tylko na Ukrainie uważane za wulgarne w czasie tej wojny używane jest powszechnie. Furorę nawet robi song o rosyjskim statku, w którym ono powtarza się w refrenie. Ostatnio popularność pieśni przyniosło nagranie wideo dwóch Gruzinów, którzy odmawiają zatankowania rosyjskiego statku i wprost mówią “iditie na ch...!” po chwili doradzając im, żeby użyli wioseł, jeśli nie mają paliwa.

Gruzini nie byli jednak pierwsi. Takiej odpowiedzi udzielić mieli Rosjanom obrońcy słynnej Wyspy Żmijowej na Morzu Czarnym. Oni woleli zginąć niż się poddać i stali się od razu symbolem i przykładem największego bohaterstwa w tej wojnie dla całego narodu a “idi na ch... russki karabl!” (Idź w ch... ruski statku – przyp. red.) stało się hasłem oporu przeciw rosyjskiej armadzie. I już nie ważne, że - jak się okazuje dzisiaj- obrońcy nie zginęli, ale poddali się Rosjanom.

Niemal nostalgiczną pieśń zagraną na gitarze kończą słowa:

“Temu imperium zachciało się Donbasu i Krymu. Może nigdy nie dożyję jego upadku. Ale bądź pewny; mój prawnuk, gdy się spotka z twoim powiem mu: “Ty ruski? Idi na ch...!”

od 16 lat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na bydgoszcz.naszemiasto.pl Nasze Miasto