Trochę z Pawła, trochę z Gawła
Miałem dylemat czy tych z Państwa, którzy nie przyszli obejrzeć na festiwalu spektakli „Dydona i Eneasz” oraz „Zamek Sinobrodego” namawiać do tego, by sobie zobaczyli je podczas ewentualnego pobytu w Łodzi czy też nie. Głównie dlatego, że pierwszy mi się podobał, a drugi nie.
Ale wątpliwości rozwiał mi spektakl wtorkowy – „Spamalot – czyli Monty Python” i święty Graal, przywieziony przez Teatr Muzyczny z Gdyni. Gdy więc będziecie mieli Państwo do wyboru – Łódź czy Gdynia, to zdecydowanie polecam Gdynię.
Zobacz też: Bydgoski Festiwal Operowy: zobacz rzeźby Jagodzińskiego-Jagenmeer
Miłosny grot i upiory w komnacie
I wcale nie dlatego, że dzieła przygotowane przez Teatr Wielki w Łodzi były słabe i nudne, a przedstawienie z Gdyni – lekkie, łatwe i przyjemne. Jeśli miałbym marudzić, to głównie dlatego, że nie podoba mi się wybór „materiału roboczego” , jakim jest dzieło Beli Bartoka „Zamek Sinobrodego” do – za przeproszeniem – obróbki scenicznej, a jeszcze mniej udany jest moim zdaniem zabieg, by połączyć w jeden spektakl dwa bardzo od siebie różne pojedyncze przedstawienia, właśnie ów wspomniany „Zamek” i „Dydonę i Eneasza”. Zgoda, pomysłodawca znalazł pewien klucz, który te dwa przedstawienia umownie połączył – miłość i śmierć. No bo „Dydona” zakochana po uszy w Eneaszu, który jednak ponad miłość wybiera boskie rozkazy, popełnia samobójstwo, a Judyta, niby szczęśliwa czwarta żona Księcia Sinobrodego, też w końcu zostaje zamordowana jak trzy jej poprzedniczki. Trzeba jednak przyjść na ten spektakl wyjątkowo wypoczętym, by łatwo i szybko przestawić się z dość banalnej opowieści mitologicznej, trochę dziwacznie osadzonej w angielskiej kulturze (na scenie tańce trochę irlandzkie?), ozdobionej jeszcze raczej barokowymi kupidynami – na śledzenie historii czarno mrocznej z odrobiną światła w postaci strugi krwi i błysku pereł oraz bezustannym śpiewem na ustach „daj mi klucze” (bo rzecz w tym, by otworzyć drzwi do siedmiu komnat pilnie dotąd strzeżonych przez księcia). Było to tak trochę jak w „Pawle i Gawle”. Tyle, że tu najpierw były dzikie swawole czarownic, a potem spokój, nostalgia i bardzo specyficzne myślenie Sinobrodego o wolności w swoim… domku
Zobacz też: XVIII Bydgoski Festiwal Operowy - informacje
I nie chciałbym skrzywdzić głównych wykonawców Agnieszki Makówki w roli Dydony i Judyty oraz Roberta Gierlacha w roli Eneasza i Sinobrodego, bo oni akurat nieźle udźwignęli ciężar tej gigantycznej przemiany (chociaż w „Dydonie” to akurat nie oni skupiają uwagę widza swoim śpiewaniem). Godna zainteresowania jest z kolei scenografia (zdecydowanie lepsza w „Zamku” Anna Wunderlich), a na wyróżnienie, i to spore, zasługuje fantastyczna wręcz reżyseria światła w „Zamku” (Piotr Bernat i Jerzy Stachowiak). Ciekawym i sprytnie wykorzystanym zabiegiem w obydwu przedstawieniach są projekcje wideo, których autorem jest Krzysztof Niemczycki.
Co koń… wyklaszcze
A teraz próba wyjaśnienia – dlaczego chętnie posłałbym Państwa do Gdyni. Otóż tak naprawdę, to wystarczający dla mnie powód jest jeden – motto spektaklu: Życie ma lepszy smak, gdy zmartwień brak. Prawda jakże oczywista! Ale jakże rzadko na co dzień mamy sposobność, by tak namacalnie zdać sobie z tego sprawę! A tu? Dobre dwie godziny niezłej muzyki, zabawnych gagów i śmiesznych tekstów z fantastycznym pomysłem na ujeżdżanie koni bez… koni, ale za to z „klapotaniem” końskich kopyt emitowanym rękoma przez cały czas trwania przedstawienia. Świetny na scenie nie tylko Król Artur i Pani Jeziorna, ale także giermek Artura, Patsy. Na tej samej scenie – Lancelot, Presley i Jackson, sporo absurdów masowej rozrywki, pokrętna historia – wielki drewniany królik zamiast konia trojańskiego i… święty Graal, wściekle przez wszystkich poszukiwany, a misternie „wysiadywany” przez przypadkowego widza na sali, siedzącego w rzędzie IV, na krzesełku z numerem 22. Ukrywająca go pani Zofia staje się nagle pierwszoplanową postacią widowiska, rycerze Okrągłego Stołu z radości czyszczą jej buty, ze schowków w stropie opery leje się na widzów złoty deszcz niczym sylwestrowe confetti, wszyscy klaszczą kilkanaście minut na stojąco i nikomu nie chce się iść do domu. Może dlatego, że tam już tej strefy bez zmartwień jest dużo mniej niż w teatrze, albo nie ma jej wcale?
Naprawdę fajny pomysł, gustownie do polskiej rzeczywistości przystosowany przez reżysera Macieja Korwina, z dobrą (choć czasem za głośną) muzyką w wykonaniu orkiestry pod batutą Dariusza Różankiewicza i ciekawą choreografią Joanny Semeńczuk i Bernarda Szyca. Nawet stepowanie było!
Czasy drodzy Państwo takie, że tego, co fajne, lekkie i relaksujące chce się czasami trochę więcej. Może właśnie czas Bydgoskiego Festiwalu Operowego, to takie „czasami”? Gdyby więc w czasie jego trwania trafiły się nam dwa musicalle – ja bym się nie obraził.
Marek K. Jankowiak
echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?