Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pamiątka z Never Seen

Redakcja
mat.prasowe
7 edycja festiwalu Never Seen in Bydgoszcz niedawno się zakończyła. Ci, którym było dane obejrzeć choć jeden z 6 prezentowanych filmów, próżno szukanych w repertuarze naszych rodzimych multipleksów, z pewnością coś z tego wynieśli. I nie mam wcale na myśli przedartego biletu. Raczej impuls do śmiechu albo głębszej refleksji. Tej ostatniej nawet częściej.

Nie chciałabym wychodzić tutaj z jakimś nadmiernym patosem, bo momentów szerokiego uśmiechu, przeradzającego się niekiedy wręcz w zabawny rechot, nie byłabym w stanie zliczyć, lecz zależałoby mi na tym, by zaznaczyć, że repertuar jednak wyraźnie sprzyjał zastanowieniu: nad sztuką, kulturą, starością, przemijaniem, samotnością, miłością lub jej brakiem; co ważne, repertuar w dużej mierze wybierany przez samych zainteresowanych - bydgoskich kinomanów, i poniekąd też świadczący o gustach i zapotrzebowaniu bydgoszczan na dobre kino.

Kino studyjne
Ze względu na potrzebę dobrego kina organizatorzy przeglądu wraz z Grupą Filmową Koloroffon postanowili utworzyć list otwarty, pod którym mogą się podpisać ci, którzy popierają powstanie kina studyjnego w Bydgoszczy. Podczas trwania Never Seen zebrano kilkaset podpisów. W czasie Koloroffon Film Festiwalu (7-9 kwietnia 2011, klub Mózg) będzie można również złożyć swój podpis i tym samym dać znak o tym, że pragnących tego typu kina, jest naprawdę dużo.

Filmy
Cieszy mnie ogromnie, że miałam możliwość zapoznania się ze zdecydowaną większością repertuaru. Tak naprawdę ominęłam tylko jeden tytuł, mianowicie „Hej, skarbie” w reżyserii Lee Daniels i dlatego jego obecność zaznaczę tylko tym jednym zdaniem. Chciałabym skupić się na tym, jaką „pamiątkę” zostawiły po sobie, w moim odczuciu, poszczególne filmy, a do tego, sprawa oczywista, film trzeba najpierw obejrzeć. Nie przedłużając zbyt długo, zacznijmy… od początku.

Banksy przy pracy
Festiwal otwierało „Wyjście przez sklep z pamiątkami”, Banksy`ego, legendarnego już przedstawiciela tzw „querilla graffiti”, owianego tajemnicą brytyjskiego artysty. Nie ma jednak co liczyć na to, że z owego dokumentu dowiedzieć się będzie można, kim jest Banksy. Tak właściwie film pozostawia po sobie więcej pytań, aniżeli odpowiedzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć – uważam to za zaletę. Pytania te rodzą się na tle opowieści o pewnym ekscentryku, właściciela sklepu z odzieżą w Los Angeles, który od paru lat nie rozstaje się kamerą. Pewnego dnia, dzięki swojemu kuzynowi, artyście street artowym przenika do środowiska i biorąc udział w kolejnych akcjach, staje się jego częścią. W pewnym momencie zyskuje zaufanie Banksy`ego. Dziwna kolej losu, nieporozumień, a może po prostu potrzeba twórczego działania, popychają filmowca-amatora do zajęcia się tym, z czym od tak dawna obcuje – sztuką. I tu rodzi się zasadnicze pytanie: czym jest sztuka? Skoro nie można jej ograniczać, to dlaczego tak często wydaje się, ze ludzie lgną do czegoś, co po prostu zostało starannie wypromowane? Czy szokowanie i kontrowersje mogą być miernikiem wartości dzieła?

Kadr z "Kolejnego roku"
Następnym tytułem był „Kolejny Rok” w reżyserii Mike'a Leigh. To mój osobisty faworyt. Gdzieś przeczytałam, że film ten jest jak „balsam dla duszy”. Dla mnie raczej był jak gruby, ciepły, wełniany sweter, założony pewnego mroźnego popołudnia, który jednak strasznie gryzie. Tak samo i w tym filmie: codzienność, sympatyczni bohaterowie, uśmiechy, żarty i zwykłe sytuacje, a jednak coś gryzie, coś nie pozwala oddać się pełnej sielance zmieniających się pór roku. Pór, które trzeba zaakceptować, bo taka natura. Dzięki temu w odpowiednim czasie można zebrać plon pielęgnowanych staranie roślin. Nie każdy tak potrafi. Niektórzy nieustannie chcieliby żyć w lecie. Inni zaszywają się w zimowym nastroju i nie mają ochoty wyjść na słońce… W filmie tym przyglądamy się szczęśliwemu małżeństwie Gerri i Tomiego, których odwiedzają już dużo mniej szczęśliwi, samotni znajomi. Nie przypuszczałam, że może mi się tak dobrze oglądać zwykłe sytuacje i długie dialogi nie popychające wcale akcji do przodu, a raczej odkrywające ”tylko” kolejny skrawek wewnętrznej walki bohaterów ze swoimi głęboko skrywanymi bólami. Film ten zasiał we mnie wielką potrzebę nie omijania żadnej z pór roku, i wrażenie, że już pozwoliłam czemuś uciec, czegoś nie złapałam, nie poznałam. Może to to wrażenie tak gryzie? Ciężko mi powiedzieć, ale film polecić muszę.

Iluzjonista
W sobotę natomiast można było się oddać iluzji i tej okazji też nie miałam zamiaru ominąć. „Iluzjonista” zgromadził całkiem zasłużenie sporą publikę. Od razu zaznaczam, że to również powolna, lekko melancholijna, animowana historia, właściwie bez słów. Starzejący się artysta, który lata świetności ma już dawno za sobą, by zarobić na swoje utrzymanie zmuszony jest podróżować między kolejnymi miastami i wsiami; prezentować się również w barach i pubach, gdzie wielokrotnie nikt nie zwraca na niego uwagi. Pewnego dnia poznaje młodą dziewczynę – Alice, która zafascynowana jego sztuczkami, postanawia towarzyszyć mu w dalszej podróży. Iluzjonista decyduje się nią zaopiekować i dokłada wszelkich starań, by ją uszczęśliwiać. Wszystko jednak przemija. Nie tylko zmieniają się upodobania publiki, która woli inne rozrywki, jak telewizja i drogie rekwizyty, mija też młodość oraz przywiązanie. Ale… czy aby na pewno? Mnie film zaciekawił przede wszystkim dlatego, że jest oparty na scenariuszu francuskiego mima, reżysera i aktora Jacquesa Tatiego, a poza tym został on nominowany do Oskara w kategorii najlepszy długometrażowy film animowany. Byli jednak i tacy, których film ten wzruszył wręcz do łez. Warto.

Ostatniego dnia zobaczyłam jeszcze dwa filmy. Z czego „Schronienia” wcale nie miałam zamiaru oglądać, bo spodziewałam się miałkiego dramatu. Pewne nadzwyczajne okoliczności zaprowadziły mnie jednak do Adrii. Po obejrzeniu przyznam, że może nie jest to film w do końca moim guście, ale mimo wszystko oglądało się go całkiem przyjemnie. Bohaterką jest samotna przyszła matka, która po śmierci swojego ukochanego wyjeżdża nad morze, by pomimo niechęci rodziny zmarłego urodzić dziecko. Jej chłopak zginął po przedawkowaniu heroiny, przy czym tylko dziwne zrządzenie losu uratowało ją przed śmiercią - ona też była narkomanką. Po paru miesiącach pobytu w odległym od Paryża mieście, odwiedza ją brat zmarłego. Wtedy sprawy zaczynają się komplikować.

Na sam koniec organizatorzy przewidzieli film "Szukając Erica" w reżyserii Ken Loach.To też nie są moje ulubione klimaty, ale miło było po takiej dawce jednak przeważającej powagi, zasmakować trochę lżejszej, familijnej historii, z bronią w tle oraz znanym piłkarzem w roli głównej. Pełnej humoru, pozytywnego nastawienia i z happy endem – tak jak być powinno. A opowiada ona o listonoszu, Ericu Bishopie, zagorzałym fanie piłki nożnej, który cierpi na depresje. Niewiele pomagają rady obeznanych w poradnikach przyjaciół. Pomocny okazuje się dopiero niespodziewanie pojawiający się w jego życiu idol Eric Cantona.

Wg wstępnych rachunków organizatorów w czasie 7. edycji Never Seen in Bydgoszcz przez Adrię przewinęło się blisko 1000 osób. Każda z nich zapewne wyniosła z tego coś innego, inny film był tym „faworytem”. I słusznie, o to przecież chodzi, by każdy znalazł coś dla siebie. Następny Never Seen za kolejne kilka miesięcy.

Zobacz też:



od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bydgoszcz.naszemiasto.pl Nasze Miasto