Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Podróże! Małe i duże...

Gary Grey
Gary Grey
Choć uwielbiam podróże nie mogę powiedzieć, że jestem typem zagorzałego podróżnika. Nie wypuszczam się w dalekie, kształcące podróże za ostatni grosz.

Nie marzę bez końca o piaskach pustyni, wszędobylskich komarach dżungli oraz pełnych meduz i innego świństwa oceanach. Dziękuję bardzo, ale nie skorzystam. Takie atrakcje po prostu mnie nie kręcą. Dość mam przygód na własnej drodze z domu szkoły. Trudno wam w to uwierzyć? Mnie też było trudno. Dopóki nie nadszedł ten dzień…

Żadnego ostrzeżenia nie było. Nic nie zapowiadało nadciągającej wielkimi krokami katastrofy, jaką był ten dzień. Zresztą co mogło mnie ostrzec? Przebiegający czarny kot? Nic z tego. Nie jestem przesądny. Z reguły nie daję się ludowym zabobonom i znachorstwu. Nie dałbym się i tym razem, gdybym nawet napotkał Harry’ego Pottera na bajeranckiej miotle. Pomyślałbym wtedy sobie, że to coś normalnego, że widzę chłopaczka w okularach z okrągłymi jak denka butelek szkłami, odzianego w płaszczyk i pomarańczowy szalik.

Zła passa zaczęła się już od rana. Uszedłszy ledwie parę kroków po zamknięciu drzwi domu, zatrzymuję się i zerkam za siebie na drzwi. Czy aby na pewno je zamknąłem? Oczywiście. Zawsze zamykam za sobą drzwi. Ruszam więc dalej, lecz po chwili znów się zatrzymuję. Zamknąłem drzwi? Tak, zawsze je zamykam. Nie ma powodu do obaw. Przekraczam próg furtki i po raz kolejny się odwracam. A co jeśli tym razem nie zamknąłem? Zawsze zamykam – tłumaczę sobie. A co jeśli tym razem nie zamknąłem? Zamknąłem! Jesteś pewny? Tak, jestem, do diaska, pewny. Na pewno? Na pewno! Dasz sobie uciąć rękę? Tak, dam nawet głowę! Zaraz, zaraz… Nie dam. Nie dam sobie uciąć choćby włoska z głowy. Zaciskam pięści i wracam do drzwi. Chwytam za klamkę i szarpię. Drzwi ani drgnęły.

Nie cierpię się spóźniać. Nie popełnię za to błędu mówiąc, że nie cierpię tego, co właśnie robię, czyli spóźniam się. Ile to ja nagderałem i nabluzgałem na autobusy przyjeżdżające z opóźnieniem, a teraz sam się spóźniam i nie mogę mieć do nikogo o to pretensji prócz siebie samego. Spotyka mnie jednak miła niespodzianka. Autobus przybywa w sam raz, gdy tylko postawiłem nogę na przystanku. Z uśmiechem na ustach wsiadam do niego, tylko po to by zaraz mina mi zrzedła. Autobus był pełen rozweselonych i głośnych do granic wytrzymałości moich bębenków dzieciaków, jadących zapewne na szkolną wycieczkę. Po minucie miałem już dość i znów żałowałem, że się spóźniłem. Masz ci los!

Zawsze sprawdzam kilka razy przed wyjściem czy wszystko ze sobą mam. Tym razem nie sprawdziłem. Robię więc to teraz. Wyciągam portfel. Mam dowód, mam legitymację studencką, mam bilet miesięczny. Wszystko jest. Jednak zaraz, zaraz. Czegoś tu brakuje. Zdjęcie. No właśnie! Zdjęcie! Miałem po coś przynieść do sekretariatu swoje zdjęcie. Zostawiłem je pewnie na biurku. Cóż, zdarzyło się.

Jednak jadę. Autobus przejechał ledwie pół kilometra i zastopował go tasiemcowaty korek wijący się bez końca. Długi jak okiem sięgnąć. Mam, mimo to, dużo czasu. Czymś trzeba się zająć. Wyciągam książkę z plecaka i zaczynam czytać, a raczej staram się czytać w tym zgiełku i wrzasku dzieci. Wartka akcja „Dekretu” jakoś mnie nie wciąga. Czuję się jakoś nieswojo. Coś tak jakby mnie ktoś obserwował. Coś tu jest nie tak. Zerkam ponad książkę na ludzi wokół siebie. Wszyscy robią niewinne miny i odwracają wzrok. A więc to tak! Jak ja nie cierpię jak ktoś mi zerka przez ramię i czyta moją książkę! Moją! Moją własną! Kupcie sobie sami, łajdaki, i dajcie porządnym ludziom, czyli mi, spokój! Naturalnie nie wypowiedziałem swoich myśli na głos. Ładnie by to nie zabrzmiało. Chowam więc książkę, odmawiając sobie przyjemności i siadam prosto.

Droga wciąż daleka, a mi doskwiera nuda. Z jednej strony wrzask i gwar, z drugiej wścibscy czytelnicy mojej książki. Jak tu wytrzymać podróż w takim otoczeniu? Jakoś trzeba. Zresztą jest powiedziane, że podróże kształcą. Niech i ta podróż będzie mi lekcją. Jaką? Obojętnie. Nie mam szczególnych wymagań co do tego. Po prostu wytężam słuch i po chwili słyszę całą kanonadę narzekań, żalu i złości. A bo nie podoba się to i tamto. A bo to jest złe, to gorsze, a tamto do bani. A tamten, najczęściej polityk, jest taki i owaki. A tego to nie warto robić, a tamto to pic na wodę. Ból głowy od takiego słuchania to nic nadzwyczajnego. Lekcja nauczona – nie słuchać.

Autobus dojeżdża na przystanek końcowy. Wreszcie wysiadam, a razem ze mną chmara rozwydrzonych dzieciaków. Jak fala górskiego potoku, rój dzieciarni porywa mnie razem z sobą. W ostatniej chwili chwytam się słupka i zatrzymuję się. Mało brakowało, a przewróciłbym się i został stratowany przez buty małego rozmiaru.

Ledwie stanąłem na równe nogi, a nagle pojawia się nowa przeszkoda. Kilka metrów przede mną bardzo chwiejnym krokiem podąża slalomem w moim kierunku bardzo chory człowiek. Chory, bo to co mu dolega, to nic innego jak tylko choroba filipińska. Widać, to nie tylko choroba prezydencka. Każdy może zachorować. To w końcu jakby nie było choroba ciężka. Oj tak. Zdecydowałem się jednak nie pospieszyć z pomocą choremu. Jakoś niespecjalnie widziałem się w roli dobrego Samarytanina. Postanowiłem sprytnie wyminąć chorego i podążyć w swoją stronę. Już go mijałem z dystansem, gdy nagle słyszę jakiś głośny bełkot. Odwracam niechętnie głowę i spoglądam na chorego. Ten pokazuje mi coś przykładając palce do ust. Ignoruję go, lecz znów słyszę bełkot. Tym razem zrozumiałem to jak „kopsnij szlugę na warę” i począłem się zastanawiać co owo zdanie może oznaczać. „Kopsnij” to chyba nie „kopnij”, lecz „daj”. „Szluga” to zapewne papieros, ale co oznacza wyrażenie „na warę”? Nie mam pojęcia. Wzruszam wręcz ramionami i odchodzę. Zrobiłem ledwie parę kroków i usłyszałem wyraźniejszy już bełkot pod moim adresem, którego ze względów cenzuralnych zacytować już nie mogę.

Z lekko wymuszonym uśmiechem na twarzy idę dalej. Uciechą dla moich oczu jest odrestaurowany stary budynek po drugiej strony ulicy. Co prawda rusztowania jeszcze stały, ale i tak fasada wyglądała wspaniale. Postanawiam przejść na drugą stronę i przyjrzeć się z bliska. To był najgorszy z błędów, lecz przed przejściem jeszcze tego nie wiedziałem. Dopiero, gdy znalazłem się pod rusztowaniem zrozumiałem błąd. Otóż posypał się na mnie pył pozostałości po tynku. Byłem z tego powodu wielce nieszczęśliwy, ale do kogo miałbym mieć pretensje jak nie tylko do siebie. Moja ciekawskość została ukarana.

Szybko uciekam spod felernego przejścia pod rusztowaniami tylko po to, by trafić w paszczę kolejnego problemu. Podchodzi do mnie dwóch eleganckich, ubranych w białe koszule mężczyzn. Zagadują mnie kaleczoną polszczyzną i odciągają na bok. Spoglądam na nich z nieskrywanym zdziwieniem i niesmakiem. Na to oni odpowiadają krzywym uśmiechem. Jose i Michael, odczytałem z ich plakietek. Mormoni. No dobrze. Wiem kim są i przypuszczam czego chcą. Nie zamierzam jednak słuchać o Kościele Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Wiem, że to nie brednie i nie chce urazić niczyich uczuć religijnych, ale po prostu mam gdzieś co ci dwaj panowie mają mi do powiedzenia. Jeszcze nie pozbyłem się tynku z włosów, a już muszę kombinować jak ich się pozbyć, bo byli tak nachalni. Nie wystarcza zwykłe „dziękuję”. „Przepraszam, nie mam czasu” też nie. Podnoszę dłonie, czerwienię się na twarzy i wytrzeszczam oczy, po czym krzyczę: Idźcie obaj do diabła!. Z wrażenia otworzyli usta i jeden z nich powiedział cicho: Potrzebujesz miłości bożej. Zapewne. Jednak teraz potrzebuję dostać się do szkoły! I to zaraz!

Spoglądam na zegarek. Do zajęć zostało tylko sześć minut. Ruszam z kopyta. Idę szybko w takim tempie, że nie mogę się zatrzymać, gdy nagle pojawia się kolejna przeszkoda. Na mojej drodze staje chłopaczek z ulotkami. Staram się go wyminąć, ale ten za nic nie chce mnie przepuścić bez wzięcia ulotki. To podziałało na mnie jak czerwona płachta na byka. W swej złości wydzieram się na biedaka. Ten jakby się kurczy od mojego krzyku.

Dopadam do potężnych drzwi frontowych uczelni i szarpnięciem za klamkę otwieram. Jeszcze tylko schody i kolejne wewnętrzne drzwi dzielą mnie od pełnego wejścia do szkoły na zajęcia. Chwytam za klamkę i ciągnę, a tu nic. Drzwi ani drgną. Ale zaraz! Co jest?! Szkoła zamknięta? Spoglądam na miejsce po prawej stronie drzwi, na okienko portiera. Ten siedzi z ramionami złożonymi na piersi i zerka na mnie podejrzliwie jakby pierwszy raz mnie tu widział. Rzucam mu pytające spojrzenie, a on pokazuje na mnie palcem. Teraz to już kompletnie nie wiem o co chodzi. Podchodzę do okienka i pytam o co chodzi. Ten odpowiada: Identyfikator, panie kolego, identyfikator! Ja mu na to: Jaki identyfikator? A on: A tak. Identyfikator ze zdjęciem! Zdjęcie! Właśnie! Zdjęcie, którego zapomniałem!

Do szkoły w końcu wszedłem, a na zajęcia się spóźniłem. Identyfikator wyrobiłem od razu. Dość mam przygód na ten dzień i prawdopodobnie na cały miesiąc. Cóż zrobić? To była tylko zwykła droga do szkoły.

Zobacz też:


Od redakcji: Przypominamy, że każdy z Was może zostać dziennikarzem obywatelskim serwisu MM Moje Miasto! Zachęcamy Was do zamieszczania artykułów oraz nadsyłania zdjęć z ciekawych wydarzeń i imprez. Piszcie też o tym, co Wam się podoba, a co Wam przeszkadza w naszym mieście. Spróbujcie swych sił w roli reporterów obywatelskich MM-ki! Pokażcie innym to, co dzieje się wokół Was. Pokażcie, czym żyje miasto.


od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bydgoszcz.naszemiasto.pl Nasze Miasto