Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Banaś - tłumacz Plus Camerimage - o intensywnym życiu festiwalowym

Ewa Piątek
Ewa Piątek
Wczoraj oficjalnie zakończył się bardzo profesjonalnie przygotowany Festiwal Plus Camerimage. Wiele punktów programu nie miałoby miejsca, gdyby nie tłumacz – Zbigniew Banaś – którego pytamy o to, jak wygląda praca przy takim festiwalu.

Pracuje pan przy Camerimage od wielu lat. Jak to się zaczęło?
- Przyjechałem na ostatni Festiwal Camerimage, który był w Toruniu jak dziennikarz, zdaje się, a ponieważ na stałe mieszkam w Stanach Zjednoczonych, zeszliśmy na tematy anglojęzyczne. Potem w Łodzi byłem tłumaczem na konferencjach prasowych, a z czasem przejąłem wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem spotkań z twórcami.

W piątek w Multikinie byłam świadkiem tego, jak podczas dyskusji widownia musiała tłumaczowi wyjaśniać czym jest blue screen. Pan, jako krytyk filmowy, jest chyba automatycznie przygotowany do każdej rozmowy i taka sytuacja nie mogłaby mieć miejsca?

- Wbrew pozorom dość często zdarza się, że czegoś nie rozumiem. Jeżeli mnie brakuje jakiegoś słowa, mogę zrobić tłumaczenie w formie opisowej. Ale zdarza się, że ktoś słabo mówi po angielsku, ma wyraźny akcent albo złudzenie, że dobrze zna język. I czasem kiedy taka osoba kończy wypowiedź, okazuje się, że nie wiem w stu procentach, co zostało powiedziane. Jest to wyzwanie znacznie większe niż niezrozumienie pojedynczego słowa czy zdania.

I co wtedy?
- Wtedy jest różnie. Piękno konferencji prasowych polega na tym, że panuje tam pewien luz. Zawsze mogę dopytać, uzgodnić, co właściwie zostało powiedziane. Nauczony, czasami trudnymi, doświadczeniami, w przypadku tzw. egzotycznych gości zawczasu pytam na ile władają językiem angielskim i w niektórych przypadkach sugeruję obecność dodatkowego tłumacza, a wtedy osoba ta mówi w ojczystym języku, a tłumacz przekłada to na polski lub na angielski, a ja z kolei na trzeci język. To trochę bardziej skomplikowane logistycznie, ale często oddaje wierniej to co chciał przekazać autor.

Największe wyzwania na takim festiwalu…?

- … dotyczą logistyki. Np. jeśli mam być w kabinie tłumacza albo na scenie głównej, bo coś się dzieje, a tu trwa konferencja, prawie w tym samym czasie. Czasami mam 20 minut na konferencję, po czym muszę zbiec przez cztery piętra i trafić do odpowiedniego pomieszczenia. Drugim wyzwaniem, może trochę śmiesznym, jest poranne wstawanie na pierwsze filmy festiwalowe, zwłaszcza w drugiej części tygodnia. Życie festiwalowe jest intensywne, nie tylko od strony zawodowej. Dlatego projekcje o godz. 9.45 określiłbym jako „wyzwanie”.

Ogląda więc pan filmy?
- Kiedy tylko mogę, to tak. Zwykle, w przypadku Camerimage, jest tak, że ok. połowę filmów widziałem wcześniej, gdzie indziej, co mi ułatwia pracę. Jeżeli z jakiegoś powodu nie mogę zobaczyć filmu, staram się poznać chociaż 10-15 minut, żeby znać jego fakturę wizualną. Mogę nie znać szczegółów dramatycznych, ale jeśli chodzi o formę obrazu – muszę wiedzieć, jak wygląda. Nie zdarzyło się nigdy, żebym musiał prowadzić konferencję zupełnie „w ciemno”.

Miewa pan tremę?
- Nie często, przynajmniej nie w trakcie konferencji prasowych. Czasami, na dużej scenie. Jeżeli staję przed nowym wyzwaniem, jak np. w tym roku tłumaczenie gali na żywo, i jest cały szereg elementów nowych dla mnie, to niestety konieczne rozkojarzenie wielozadaniowością powoduje pewne napięcie. Nie wiem czy nazwałbym to tremą. Obecność publiczności wyzwala adrenalinę, ale raczej nie peszy.

Zdarzają się sytuacje, kiedy widownia zadaje niezręczne pytania. W moim odczuciu dwa pierwsze pseudo-pytania do Keanu Reevesa… raczej zaniżały poziom rozmowy.
- Tutaj dużą rolę odgrywa gość. Jeżeli widziałbym, że Keanu ma z tym problemy, należałoby zareagować ostrzej i te pytania zbyć. Wszystko to co wiedziałem o Keanu i to co widziałem w Łodzi pozwoliło założyć, że jest on świadomy tego, że czasem, używając brutalnych słów, robi za małpkę cyrkową: ktoś chce się do niego przytulić, zrobić sobie  z nim zdjęcie, powiedzieć coś głupiego… Zgadzam się z tym, że te pytania nie były najzręczniejsze i można było odebrać je z niesmakiem. Ale tak się w przypadku Keanu Reevesa nie stało i wyjechał on z Bydgoszczy, nie wspominając o żadnych zgrzytach.

W pewnym sensie jest pan animatorem festiwalu.

- Wydaje mi się, że nie ma to związku z umiejętnościami językowymi, ale z predyspozycjami wynikającymi z charakteru.

Na konferencjach notuje pan słowa-klucze, a jak jest z tłumaczeniami na żywo?
- W przypadku konferencji prasowych kiedyś nie robiłem notatek, teraz robię je częściej, bo konieczność zapamiętywania długich kwestii jest obciążająca. Staram się nie przerywać rozmówcom, więc notuję słowa-klucze albo całe kwestie, a oni mają czas, by być sobą. W przypadku tłumaczeń na żywo, większość osób sama robi pauzy, bo ma świadomość tego, że wszystko musi zostać przetłumaczone. Trudniej jest, jeśli ktoś się zagalopuje. Wtedy liczę ilość wątków, pamiętam słowa klucze i okazuje się, że w podświadomości mam zarejestrowaną dalszą część wypowiedzi. Oczywiście czasem coś po drodze wypada z pamięci, ale to jest nieuniknione.

Zdarza się, że rozmówca zna języki i poprawia pana, coś sugeruje?
- Oczywiście. Zwłaszcza Polacy tłumaczeni na język angielski. Jeśli autor scenariuszy czy reżyser tworzy w języku polskim i zna angielski, przywiązuje ogromną wagę do słów. W obcym języku każdemu słowu odpowiada najczęściej kilka prawie jednoznacznych, ale niezupełnie jednoznacznych, słów. Zdarza się, że ktoś mi coś wypomina, ale czasami jest to lapsus, który można potraktować ze śmiechem, czasami przyczynek do dyskusji, innym razem po prostu wracamy do początku i tłumaczymy kwestię od nowa. Wiele lat temu, na innym festiwalu, w rozmowie przy kolacji tłumaczyłem wypowiedzi Krzysztofa Kieślowskiego. Zapytałem o co mu chodzi w słowie „chytry”. No jak to?! „Chytry”! – powiedział. Ale „chytry” może oznaczać pazerny na pieniądze albo sprytny. I tak odeszliśmy wtedy od rozmowy, że doszedłem do wniosku, że moim zadaniem jest jednak po prostu tłumaczenie, a nie dochodzenie do sedna sprawy. Czasami jest i tak, że tłumaczy się nie na 100%, ale 80 czy 90.

Taka praca to chyba jeden z najwyższych poziomów zastosowania języka i jedno z najciekawszych zadań dla tłumacza. Co doradziłby pan młodym tłumaczom, którzy chcieliby kiedyś robić to co pan?
- Rad jest wiele. Zawsze można stawać się lepszym. To nie jest talent, z którym ktoś się rodzi. Fundamentem jest oczywiście znajomość obydwu języków i niemieszanie ich, to powinny być dwie klapki, które się otwierają i zamykają, osobne dla obydwu języków. Perfekcja językowa związana jest z czytaniem i mówieniem w obydwu językach, bo wszystko w życiu trzeba ćwiczyć. I niekoniecznie musi to być tłumaczenie jako takie, ale wypowiadanie się ustne, po to, by przepływ informacji był płynny, a także ciągłe rozwijanie zasobu słów i fraz poprzez uważne słuchanie i czytanie. To jest ciągła praca nad sobą. Nie można się zrażać porażkami. Tak jak ze wszystkim – początki są trudne, ale potem okazuje się, że można być w tym bardzo dobrym. Wpadki są i będą, ale dobrze jest korzystać z tych sytuacji, gdzie nawet nie jest się proszonym o tłumaczenie – korzystać z okazji , by tego popróbować. Krok po kroku ta umiejętność staje się doskonalsza.

Zobacz też:



od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bydgoszcz.naszemiasto.pl Nasze Miasto